Obiecany wywiad z Panią Magdaleną Wolińską-Riedi. Długi, ale BARDZO CIEKAWY!
Wywiad z Panią Magdaleną Wolińską-Riedi, przeprowadzony 18 grudnia 2023r.
Jak
Pani wspomina swoje lata szkolne: szkołę podstawową i średnią?
Szkołę podstawową, czyli naszą kochaną „Dwójkę” w
Błoniu, wspominam z wielkim sentymentem, rozrzewnieniem i ogromną sympatią.
Były to bardzo miłe lata. Szkoła znajdowała się tuż obok bloku, gdzie
mieszkałam, więc mogłam wychodzić dosłownie za pięć ósma, żeby zdążyć na lekcje.
Moja klasa była bardzo fajna, ambitna i zdolna.
Między innymi dzięki Waszej Pani Dyrektor, która była naszą
wychowawczynią, mieliśmy bardzo dużo ciekawych inicjatyw, w których braliśmy
udział; myślę tu przede wszystkim o wyjazdach, wycieczkach, które nas szalenie
ubogacały, zwłaszcza w tamtych czasach, kiedy nie było tak jak dziś, nie każdy
mógł wsiąść do samolotu, samochodu czy pociągu i pojechać tam, gdzie chce.
Stworzyły się wówczas między nami, przede wszystkim dziewczynami, ale także
chłopcami ważne więzy, które trwają do dziś. To były piękne doświadczenia…
Poza tym bardzo dużo się wtedy nauczyłam, co
procentowało na kolejnych etapach edukacji. Dotyczy to, np. języka
niemieckiego, którego zaczęłam się uczyć w szkole podstawowej i wykorzystałam zdobytą
wiedzę w liceum. I tu zaczyna się drugi temat. Uczęszczałam do bardzo trudnego
Liceum im. Mikołaja Kopernika w Warszawie, które było wówczas jedną z dwóch
szkół w Polsce z nauczaniem dwujęzycznym. W kwietniu miałam egzamin, dostałam
się i wydawało mi się, że najtrudniejsze już za mną, ale okazało się, że czeka
mnie bardzo ciężka praca. Większość przedmiotów w liceum prowadzonych było po
angielsku. Pamiętam doskonale pierwszą lekcję biologii, kiedy nauczyciel po
angielsku prezentował przekrój żaby; to było trudne doświadczenie, zwłaszcza że
byłam dziewczyną z małego Błonia, uczyłam się angielskiego w szkole, a większość
moich kolegów z liceum to były dzieciaki wychowane albo urodzone za granicą, które
posługiwały się angielskim perfekt. Poza tym musiałam dojeżdżać do Warszawy;
wstawałam wcześnie rano, wracałam późnym popołudniem, co było dodatkowym
utrudnieniem. Tak jak mówiłam, musiałam się wtedy bardzo dużo uczyć; szkoła
była trudna, matura też, ale powiem Wam, że bardzo mi to pomogło w drodze na
studia i na kolejnych etapach kształcenia. Pamiętajcie to, co zawsze mówił mój
tata i z czym się zgadzam: lepiej być najsłabszym wśród najlepszych i ciągnąć w
górę niż najlepszym wśród bardzo słabych; w tym drugim przypadku mało się
rozwijamy albo w ogóle.
Czy
pamięta Pani jakieś wyjątkowe wydarzenie z lat szkolnych?
Pamiętam różne wydarzenia… Z liceum tę lekcję z żabą,
o której Wam opowiadałam, bo była dla mnie szokująca. W latach licealnych
wielkie wrażenie robiła na mnie dość częsta sytuacja, kiedy moi koledzy zimą przychodzili w piątek do szkoły z
nartami, ze strojem narciarskim, ponieważ po lekcjach wyjeżdżali na weekend,
np. do Austrii i wracali w poniedziałek prosto na lekcje. To były realia,
których ja wówczas nie znałam; nie jeździłam z rodzicami tak po prostu na narty
za granicę, do Austrii czy Szwajcarii.
Ze szkoły podstawowej bardzo miło wspominam wycieczki,
np. „Śladami Jana Kochanowskiego” lub pięciodniową do Krakowa i okolic. To były cudowne czasy!
Jakie
były Pani ulubione przedmioty w szkole?
Na pewno języki. Miałam dar szybkiego uczenia się
obcych języków po moim tacie, który – jak był młody – (to były zupełnie inne
czasy, granice były zamknięte dla większości obywateli, mało kto się uczył
języków obcych) wyjechał jako student na miesiąc do Szwecji. Był w Sztokholmie
50 czy 60 lat temu i wyobraźcie sobie, że do dziś mówi trochę po szwedzku.
Myślę, że to po nim odziedziczyłam lekkość uczenia się języków obcych. Poza tym
bardzo lubiłam język polski, pisanie wypracowań; przydaje mi się to teraz przy
pisaniu książek. Jednym z moich ulubionych przedmiotów była też historia.
Generalnie byłam typową humanistką.
Kim chciała Pani zostać, gdy była Pani w naszym wieku?
Dziwnie to zabrzmi, jeśli powiem, że… siostrą zakonną.
Poza tym myślałam też o karierze nauczycielki; miałam w domu wielką tablicę;
ucząc się do klasówek/lekcji, tłumaczyłam wirtualnym uczniom temat, jakbym była
ich nauczycielką. Dzisiaj jednak nie wyobrażam sobie, że mogłabym uczyć;
nauczyciel to bardzo trudny zawód, wymagający wiele cierpliwości i wysiłku.
Jak
to się stało, że została Pani dziennikarką?
To był splot okoliczności, chyba trochę opatrzność. Nie
planowałam zostania dziennikarką; zajmowałam się produkcją filmów, pracowałam
więc z drugiej strony kamery. Miałam do czynienia z telewizją, ponieważ
produkowałam różne ciekawe reportaże, filmy dokumentalne o Watykanie,
papieżach, Rzymie, o Polakach żyjących we Włoszech, ale nigdy sama nie
myślałam, że będę kiedyś dziennikarką, korespondentką, reporterką. Pewnego dnia
po prostu dyrekcja Telewizji Polskiej zadzwoniła i zaproponowała mi pracę w
charakterze korespondentki z Rzymu. Na początku nie uwierzyłam, myślałam, że to
żart; nie skończyłam przecież dziennikarstwa, tylko filologię włoską. Kiedy już
przyjęłam nowe wyzwanie, okazało się, że w redakcji Telewizji pracuje bardzo
niewiele osób, które mają ukończone dziennikarstwo; większość była po różnych studiach humanistycznych.
Potem miałam praktyki w Akademii Dziennikarstwa w siedzibie Telewizji przy
ulicy Woronicza 17, ale i tak najważniejsza okazała się praktyka, nie teoria,
oraz intuicja.
Jakie
zna Pani języki?
Śmieję się czasem, że takie, które są akurat
potrzebne. Mam dwie córki (jedną w Waszym wieku, drugą o dwa lata starszą),
które są w szkole szwajcarskiej w Rzymie, uczą się 4 języków, w domu dodatkowo
piąty polski. Jak mają coś zadane i proszą o pomoc, muszę się orientować, czego
dotyczy zadanie.
Najbliższy mi jest teraz włoski, bo mieszkam w Rzymie
i posługuję się nim na co dzień. Poza tym niemiecki, który bardzo lubię od
czasów szkoły podstawowej. Następnie szwajcarski, który ma dużo wspólnego z
niemieckim, ale jest jednak inny; Niemcy Szwajcarów nie rozumieją. Kolejny
język, który dobrze znam, to angielski i jeszcze francuski, którego się uczyłam
na studiach.
Czy
trudno było Pani rozstać się z Błoniem/Polską, gdy wyjeżdżała Pani do Watykanu?
Było bardzo trudno.
Zarówno wtedy, jak i teraz tęsknię za Polską, za rodziną, moimi
znajomymi kątami, bo z tym się kojarzy dzieciństwo i wczesne lata nastoletnie,
młodość, studia; to są sentymentalne wspomnienia. Miałam wspaniałą rodzinę,
brata, mnóstwo znajomych i przyjaciół; działałam wówczas bardzo aktywnie w
Kościele Świętej Trójcy w Błoniu, spotykaliśmy się w salkach katechetycznych,
śpiewałam w Scholi. Dzisiaj, kiedy przyjeżdżam do Polski, np. prezentując swoje
książki, staram się spotykać ze znajomymi z tamtych czasów; siadamy i godzinami
wspominamy stare lata. To świadczy o tym, jak byliśmy zżyci. Za tymi relacjami,
przyjaźniami tęsknię. Poza tym brakuje mi czasami polskich potraw, polskich
tytułów gazet w kiosku… Wyjechałam na stałe za granicę, gdy byłam bardzo młoda,
tęskniłam wówczas, nostalgię czuję do dziś.
Jakie
były plusy i minusy życia w Watykanie?
Plusy na pewno takie, że na terenie Watykanu czuliśmy
się bardzo bezpieczni i zaopiekowani. Czegokolwiek potrzebowałam, to za chwilę
było to załatwiane. Pamiętam taką sytuację, gdy jakieś duże ptaki, zapewne
albatrosy wkręciły mi się w drzewka cytrynowe na tarasie; groźnie to wyglądało,
więc się trochę przestraszyłam, bo byłam sama w domu. Ale za chwilę pojawili
się strażacy ze straży pożarnej Watykanu i za 5 minut problem był rozwiązany.
Druga taka sytuacja dotyczyła mojej wówczas maleńkiej córeczki, która kiedyś
bardzo zachorowała. W Polsce musiałabym czekać na pogotowie lub jechać do
przychodni czy szpitala; w Watykanie wszystko miałam pod ręką. Pogotowie
watykańskie, które obsługuje także Papieża, natychmiast udzieliło nam pomocy.
Kiedy mieszkałam w Watykanie, żyło tam 12 kobiet; byłyśmy – mieszkając tam -
uprzywilejowane; bez problemu załatwialiśmy wszystko, choćby dokumenty, na
które w innych krajach, w tym, np. w Rzymie, gdzie teraz mieszkam, trzeba długo
czekać.
Minusy życia w Watykanie dotyczą przede wszystkim
wielkich ograniczeń, które tam obowiązywały. Nie można było w lecie wyjść w
krótkiej spódnicy, w bluzce na ramiączka, w leginsach. Nie można było wrócić do
domu po północy, bo bramy Watykanu były zamykane o 24.00. Trzeba było pilnować
zegarka, żeby jak Kopciuszek wrócić przed północą, co w Rzymie, gdzie życie
zaczyna się wieczorami, nie było takie proste. Te ograniczenia uwierały
czasami, ale je zaakceptowałam. W Watykanie jest się też stale obserwowanym; jest
tam 260 kamer; widać krok każdego człowieka, z każdej strony, trochę jak w domu
Wielkiego Brata. Mieszkałam tam 17 lat, musiałam się do tego przyzwyczaić.
Czym
dla Pani było/jest Błonie?
Moim domem, miejscem najmilszych wspomnień z
dzieciństwa. Tego wczesnego i lat nastoletnich. Symbolem beztroski i poczucia
bezpieczeństwa w rodzinie i środowisku. Miałam szczęście współtworzyć wspaniałą,
zżytą grupę moich rówieśników przy kościele, to było coś fantastycznego, bo
wiązało się z tym wiele przeżyć: wspólne spędzanie wakacji, ferii, wolnego
czasu. Poza tym miałam w bloku, w którym mieszkałam, bliskie 4 koleżanki;
wszystkie chodziłyśmy do „Dwójki”, tyle że do różnych klas. To był piękny czas:
obowiązków, codziennych zajęć w szkole, ale też wielu momentów radosnych,
beztroskich. Miałam wtedy w sobie misję tworzenia, inicjowania różnych działań;
pozostało mi to do dziś.
Jakie
wartości są dla Pani najważniejsze w
życiu?
To
bardzo szerokie pytanie. Na pewno bycie dobrym, otwartym, dyspozycyjnym dla
drugiego człowieka. Nauczyłam się tego od Jana Pawła II, którego miałam
możliwość obserwować, mieszkając bardzo blisko niego przez ostatnie 2 lata jego
życia. Widziałam, jak Papież bardzo cierpiał fizycznie, ale zawsze miał czas
dla drugiego człowieka. Nawet, gdyby miało to trwać choćby kilka sekund,
wpatrywał się w oczy tej osoby i był z nią, skupiony tylko na niej.
Poza
tym dla mnie bardzo ważną wartością jest wiara. Wyrosłam w wierze, rozwinęła
się ona we mnie, dojrzewała, począwszy od pierwszych lat w Błoniu, gdy
angażowałam się w życie parafialne. To było to, co umocniło mój kręgosłup nie
tylko wiary, ale także moralności.
Czy
uważa się Pani za kobietę sukcesu?
Nie, ja jestem skromną osobą, nigdy nie odważyłabym
się uznać za kobietę sukcesu. To wpisuje się w temat wartości; trzeba w życiu
wykorzystywać talenty, które są nam dane, jakiekolwiek by one były. Życie jest
nam dane, ale także zadane; jeśli mam zadane pewne rzeczy do realizacji, jeśli
przychodzą mi one z łatwością, kiedy widzę oddźwięk swoich działań, to jestem
szczęśliwa. Teraz, pisząc książki, doznaję mnóstwo serdeczności ze strony
innych ludzi, którym się one podobają. Nie chodzi tu tylko o zdawkowe
komentarze oceniające pozytywnie to, co piszę, ale także uwagi rzucane np.
podczas spotkań na ulicach Rzymu, kiedy słyszę, np., że moje książki kogoś
uratowały podczas pandemii, bo pozwoliły mu przenieść się choć na chwilę do
Watykanu. Pewna pani ostatnio powiedziała mi, że po potrąceniu przez samochód
musiała kilka miesięcy leżeć w łóżku, myślała, że już w ogóle z tego nie
wyjdzie i moje książki czytane przez jej córkę siedzącą przy szpitalnym łóżku
były dla niej rodzajem ratunku, odskocznią od cierpienia. Myślę, że jest to
wielka nagroda za to, co robię i dlatego chcę robić to dalej. Nie wiem, czy
można określić to mianem sukcesu; uważam po prostu, że nie mogę nic nie robić,
bo życie jest piękne i warto robić to, co człowiek czuje.
Z
czego jest Pani najbardziej dumna?
Na pewno z moich córek. Teraz widzę już efekty
wychowania, które nie było łatwe, ponieważ przez ostatnie lata jestem bardzo
zapracowana. Jako korespondentka jeżdżę po całych Włoszech, po świecie z
Papieżem. Często jest tak, że dosłownie w trakcie rozmowy dostaję informację,
że za dwie godziny mam być, np. w Andaluzji, bo akurat coś się tam wydarzyło.
Było więc mało czasu, aby fizycznie być przy dziewczynkach. Widzę jednak, że
sensownie dorastają, doceniają to, w jakim domu się wychowały, mówią mi często,
że są ze mnie dumne, że mnie podziwiają. Ja też chcę w nich zaszczepić pasję
życia, tworzenia, niemarnowania czasu. Mają bardzo dobre serca, a to jest dla
mnie ogromnie ważne.
Jak
udaje się Pani łączyć wszystkie zajęcia: jest Pani tłumaczką, dziennikarką,
pisarką, autorką filmów, a do tego mamą i żoną. Bardzo tego dużo.
Łączę bez zastanawiania się. Staram się być
„szwajcarska” w codzienności, mocno zadaniowa. Np. dzisiaj rano od godziny
ósmej musiałam napisać do tygodnika amerykańskiego dwa artykuły: jeden
wspomnieniowy o Papieżu Benedykcie XVI, a drugi o tym, jak ostatni trzej
papieże spędzali święta, jak wygląda Boże Narodzenie w Watykanie. O ósmej
usiadłam do komputera i po prostu to napisałam, żeby móc się z Wami spotkać o
11.00. Staram się wszystko łączyć w sposób naturalny, skupiając się na danej
sprawie w określonym momencie. Jak jest czas dla rodziny, to poświęcam go w
pełni najbliższym; jeśli jest jakiś wyjazd, to na nim się skupiam. Bardzo mocno
wykorzystuję każdą chwilę. Na przykład, jak jeździłam do Wenecji relacjonować
karnawał, to w trakcie 4-godzinnej podróży pociągiem pisałam książkę, bo
wiedziałam, że muszę zaraz oddać kolejny rozdział. Potrzebuję terminów, ram i
wówczas wszystko udaje mi się zrealizować.
Jakie
ma Pani plany na przyszłość?
Myślę,
że jeszcze coś napiszę, bo mam już pomysł na temat następnej książki. Jeśli
chodzi o zawodowe plany, stworzę jakiś film. Będę dalej dziennikarką, nie wiem,
czy w Polsce, bo mam ciekawą propozycję także z innego kraju. Rola
korespondenta relacjonującego na żywo wydarzenia jest mi bardzo bliska i
chciałabym nadal to robić. Pragnę też rozwijać się w innych sektorach, jeśli to
będzie możliwe, i podróżować. Kocham podróże! Uważam, że wędrowanie po świecie,
odkrywanie świata, zwłaszcza z moimi dziewczynkami jest czymś wspaniałym.
Jakie rady mogłaby Pani dać dziewczętom w naszym wieku?
Warto, żebyście pamiętały zawsze to, o czym mówiłam,
że życie jest nam zadane. Nie jest to czas do odcinania kuponów, tylko czas, w
który trzeba inwestować swoje siły i talenty, jakie w sobie odkrywamy. Trzeba
się dużo, szeroko uczyć, chłonąc wszystko. Pamiętajcie, że umysł człowieka jest
niesamowity, a wykorzystywany jest w minimalnej cząstce, więc warto go przez
cały czas trenować: czytać, odkrywać świat, poznawać ludzi, bo potem układa się
to w piękną mozaikę złożoną z różnych kamyczków; każdy dzień to kolejny taki
kamyczek. Przytoczę słowa Jana Pawła II, które warto, żebyście zapamiętały:
„Nie wystarczy przekroczyć progu, trzeba pójść w głąb”.
Na pewno pamiętajcie, że warto się uczyć, studiować.
Bardzo kształcące są też podróże, może w przyszłości wymiana studencka. Miejcie
szeroko otwarte oczy na wszystko, bo świat jest przepiękny, trzeba go tylko
chcieć odkrywać.
Nasz
projekt jest poświęcony kobietom. Która kobieta jest dla Pani największym
autorytetem?
Dla mnie ważną postacią jest znaną z kart historii,
żyjąca w końcu XIV wieku Katarzyna ze
Sieny, patronka Włoch, nazwana przez Jana Pawła II także patronką Europy. Miała
ona niesamowitą charyzmę, siłę, która sprawiła,
że dzięki jej staraniom papież powrócił do Rzymu, do rządzenia z niewoli awiniońskiej.
Spoczywa w Bazylice Santa Maria sopra Minerva, ma piękny, biały sarkofag,
Zmarła bardzo młodo w wieku 33 lat, ale swoje życia wykorzystała najpiękniej
jak mogła. Żyła tak dawno temu, a odkrywana jest cały czas na nowo, co znaczy,
że była niezwykłą kobietą. Podziwiam ją.
Dziękujemy bardzo za poświęcony nam czas i życzymy
wszystkiego najlepszego z okazji świąt Bożego Narodzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz